Sytuację, którą chcę opisać z czasem pokryje kurz. Ja jednak długo nie zapomnę i nie pogodzę się z tym co się stało…
Zaczęło się dość niewinnie – najpierw szalona walka o nasz plac zabaw, potem bój o szkołę i w rezultacie założyliśmy stowarzyszenie. Tak na wszelki wypadek. Serca płonęły i rwały się do działania. W pierwszym roku udało nam się wygrać dwa projekty i je zrealizować. Zaczęły się dziać całkiem fajne rzeczy wokół stowarzyszenia. Potem fundacja z Wrocławia otworzyła przedszkole, a właściwie punkt przedszkolny w naszej małej miejscowości. Nasze stowarzyszenie zakwalifikowało się do projektu „Profesjonalnej organizacji”. Wyznaczyłam sobie cel – po dwóch latach projektowych przejmiemy zadanie własne gminy i poprowadzimy ten punkt! Jestem osobą upartą -krok po kroku realizowałam ten plan. Miałam dwa lata na przygotowanie siebie i naszej organizacji do tego przedsięwzięcia. Wraz z moim tutorem zrobiliśmy plan działania. Wszystko było trudne, ale nie dla mnie. Zaczęłam szukać organizacji pozarządowych, które prowadzą podobną działalność, przecież musiałam dowiedzieć się jak najwięcej, przyjrzeć się temu wszystkiemu z bliska. Miałam okazję poznać panią dyrektor Szkoły Podstawowej w Godzięcinie. W czasie naszego krótkiego spotkania najtreściwiej jak tylko mogła opisała mi jak to wygląda w jej placówce, pomogła przy budżecie. Przyznam, że serce mi rosło na myśl, że wkrótce i ja będę trybem w takiej machinie. Pani dyrektor na koniec oznajmiła mi, że gdy tylko będę miała jakiś problem mogę się z nim zgłosić do niej. Pomyślałam – SUPER!
Kolejną placówką do której dotarłam było przedszkole prowadzone przez stowarzyszenie pani Małgosi Gajos w Wołowie. Kobieta mimo ograniczonego czasu przyjęła mnie i wiele spraw wytłumaczyła. Rozrysowała plan, tłumacząc jak to wygląda u niej Na koniec zapytała. Po co ci to dziewczyno? Odpowiedziałam, że ktoś musi, więc tą osobą będę ja, że dzieci na wsi nie mogą być gorsze, że pora by ktoś zapewnił im lepszy start. Na koniec Pani Małgosia powiedziała mi że mam to coś w oczach i że to zrobię na pewno bo jestem uparta.
I tak z małych skrawków wiedzy kleiłam, budowałam swoje małe przedszkole. Potem slalom gigant w poszukiwaniu taniej księgowej. Wreszcie poznałam prezesa fundacji od której to miałam przejąć przedszkole. No i co? Spotkanie z panem wójtem i jego zastępcą. Muszę przyznać, że pogawędka była miła. Obietnic co nie miara. Lokal za darmo i obsługa księgowa za darmo – jednym słowem wsparcie aż po grób! Ze strony prezesa fundacji padło pytanie o kwotę dotacji na jedno dziecko. Pan wójt i jego zastępca nie wiedzieli co odpowiedzieć, ale pani od oświaty wiedziała. Miała to być kwota 300 zł na jedną pociechę. Pomyślałam – to już coś. Wraz z przedszkolankami rachowałyśmy, liczyłyśmy, wszystko się mieściło w budżecie. Czas szybko mijał, a załatwiania było co nie miara. W przerwach miedzy pisaniem projektu kolejno składałam podania. W sanepidzie o odbiór pomieszczenia na punkt przedszkolny, potem w straży pożarnej w Wołowie – to zaświadczenie też jest potrzebne. Następnie gorąca linia miedzy mną a gminą. Wiele rzeczy musiałam konsultować. Ponieważ temat dla mnie wciąż był trudny posiłkowałam się wiedzą i doświadczeniem pani od oświaty z gminy. Wszystkie moje działania wiązały się z kosztami, które pokrywałam ze swojej kieszeni. Do punktu musieliśmy dokupić mebelki ponieważ mieliśmy zrekrutowaną większą liczbę dzieci niż przy otwarciu. Potem lekarz medycyny pracy i wyrobienie książeczki sanepidowskiej, umowy i niekończąca się liczba dokumentów, które musiałam złożyć, kupno programu księgowego i szkolenia BHP.
Przyszedł wrzesień, byłam z siebie dumna robiąc coś tak ważnego i potrzebnego. Pomyślałam, że wreszcie będę miała pracę, jakieś swoje pieniądze. Nie liczyło się dla mnie że małe, bo moja umowa to 660 zł brutto. Nie to było ważne. Ważniejsze było to, że jestem potrzebna, że na coś się przydam. Dzieci w przedszkolu są takie słodkie i cudne, szkoła taka piękna, wygłaskana i kolorowa, przedszkolanki takie dobre dziewczyny. Wreszcie kwitłam – taką miałam z tego radość.
No i się zaczęło…
Po trzech tygodniach moje szczęście przygasło. Telefon z gminy – zabrali nam 50% dotacji! Takie plany w głowie a tu na samym początku taki numer? Wykrzyczałam pani z gminy, że czuję się oszukana na co ona mi odparła, że ja to na niczym się nie znam i niczym się nie interesuję, że nie czytam ustaw oświatowych i takie tam różne strasznie dziwne historie. Zostałam umówiona na spotkanie z wójtem, którego oczywiście na tym spotkaniu nie było, bo musiał do kogoś tam na kawę pójść. Zresztą, po co miałby ze mną przed wyborami rozmawiać, psuć swój i tak nadpsuty już wizerunek? Po co? Rozwiązanie, które zaproponowała mi gmina nie brało pod uwagę mojej osoby i mojego skromnego wynagrodzenia. Pomyślałam – dość! To nie czas i miejsce na pracę w wolontariacie, wycofałam się. Wszyscy wiedzą, że realizacja takiej inicjatywy jest możliwa tylko we współpracy z gminą, a takiej nie było. Mam żal, że nawet nie dali rozwinąć nam skrzydeł. Mam żal, że tak łatwo im było przyjąć opcję, że poprowadzi to w takim razie inne stowarzyszenie, że obeszli się ze mną i z moim stowarzyszeniem tak szorstko, bez sentymentów i przeprosin.
I co? Mnóstwo czasu i pieniędzy w błoto. „Chylę czoło” przed sposobami działania tej gminy. Mam nadzieję, że pewnego dnia mieszkańcy potraktują pana podobnie – panie (mam nadzieję) były wójcie.
- reklama -